W Polsce dochodziło do ekscesów, a Żydzi cierpieli okrutnie. Głębokie urazy łączyły się z realną obawą […]. Istniało poczucie, że Polsce, która właśnie zrzuciła jarzmo tyranii, należy przypomnieć o tym, że świat oczekuje od niej przyznania swoim mniejszościom tych samych przywilejów, których wartość w odniesieniu do siebie nauczyła się tak wysoko sobie cenić podczas wieków ucisku.
Żydzi nagłaśniali swoje oczekiwania, organizując masowe wiece, marsze i demonstracje w Stanach Zjednoczonych i w Anglii. […]
To było w maju 1919. Na początku czerwca Hugh Gibson, który był naszym ministrem w Warszawie dopiero od kilku tygodni, został poproszony o raport. Przeprowadzone przez niego dochodzenie było z konieczności pospieszne. Wnioski, które sformułował w swoim raporcie, zostały przyjęte z oburzeniem przez niektórych Żydów, którzy oskarżyli go o nieuzasadnione faworyzowanie Polaków. […]
Konferencja w Wersalu się skończyła. Zaledwie godzinę później prezydent Wilson, w którego stronę świat ciągle zwracał się o przywództwo, był już w drodze do domu, zabrawszy ze sobą Pakt Ligi Narodów. Traktat został właśnie podpisany; dopiero co wysechł atrament na podpisach pod dokumentem, który zawierał artykuł 93: „Polska przyjmuje postanowienia, które Główne Mocarstwa sprzymierzone i stowarzyszone uznają za konieczne dla ochrony w Polsce interesów mieszkańców różniących się od większości ludności rasą, językiem lub religią, i godzi się na zamieszczenie tych postanowień w Traktacie z tymi Mocarstwami”. […]
Nasza komisja przybyła do Warszawy 13 lipca [1919] i natychmiast znaleźliśmy się w wirze polskich spraw. […] Ponieważ nie moglibyśmy osiągnąć żadnej trwałej korzyści bez dobrej woli wszystkich zainteresowanych, od razu zrozumieliśmy, że jej osiągnięcie ustępowało ważnością tylko wobec konieczności odkrycia przez nas prawdy. […]
Przez nasze pokoje płynął nieprzerwany strumień gości. Na pierwsze posiedzenie przybyli przedstawiciele syjonistów, aby zaprezentować swoje stanowisko, a następnie malowniczy rabin Perlmutter z białą brodą patriarchy, który w towarzystwie dwóch innych rabinów wzywał do większej otwartości wobec ortodoksyjnych Żydów. To był początek warszawskich przesłuchań, które trwały pełne dwa tygodnie. […]
Dalej byli asymilacjoniści, których postawa była skrajnym przeciwieństwem syjonistów. Za-prosili nas na przyjęcie, a my uznaliśmy ich za bardzo inteligentnych i szczerze zainteresowanych przyszłością Polski – nie odróżniali się żadnym szczegółem ubioru ani mowy i byli członkami partii politycznych na czysto polskich zasadach […], bez odniesienia do swojej religii. Judaizm uważali za kwestię wiary. Byli zamożni, wielu z nich wykonywało szanowane zawody i wszyscy obracali się w kręgach chrześcijańskich na zasadach równości społecznej. […]
Bardzo imponująca była nasza wizyta w głównej synagodze Warszawy. Musiało być tam jakieś 25 tysięcy osób. Ci, którzy domagali się, żeby ich wpuścić, dosłownie zakorkowali plac przed budynkiem i przylegające do niego ulice na długości kilku przecznic, od ściany do ściany; wewnątrz tłum był tak gęsty, że wszyscy stykali się ramionami z sąsiadami. Krzyki z ulicy zmusiły nas do pokazania się po nabożeństwie i niemal nas tam zadeptano. Część tłumu chciała własno- ręcznie przepchnąć nasz samochód do miejsca, w którym mieszkaliśmy, inni krzyczeli, żeby nas tam ponieść na ramionach – i trzeba było użyć stanowczej, acz dobrodusznej siły, żeby umożliwić nam dotarcie do samochodu. […]
„Pogromy?” – zagrzmiał Piłsudski, kiedy pierwszy raz złożyłem mu wizytę. Mieszkał w podwarszawskim letnim pałacyku cara [Belwederze] i przyjął mnie w „bibliotece”, w której nie sposób było dostrzec choćby jednej książki. „W Polsce nie było żadnych pogromów! Nic poza niemożliwymi do uniknięcia wypadkami”. Zapytałem, jaka jest różnica. „Pogrom – tłumaczył niechętnie – to masakra, którą zarządził rząd lub której rząd nie zapobiegł, choć było to możliwe. Wśród nas nie było pozwolenia na masowe zabijanie Żydów. Nasz problem nie jest religijny, lecz ekonomiczny. Nasi drobni handlarze są Żydami. Wielu z nich wzbogaciło się na wojnie, niektórzy robili interesy z Niemcami albo z bolszewikami, albo z jednymi i drugimi, a to stworzyło uprzedzenie wobec Żydów w ogóle”. […]
Zbliżał się czas wyjazdu naszej komisji. Dochodzenia zostały zakończone, praca wykonana. Rozważaliśmy ostateczną decyzję.
Nie było żadnych wątpliwości, że Żydzi ucierpieli; że doszło do szokujących wybuchów o co najmniej sporadycznym charakterze, których rezultatem było wiele ofiar śmiertelnych, a jeszcze więcej rannych i rozbojów. Istniała także ogólna tendencja, żeby nie powiedzieć spisek, sięgająca korzeniami daleko w przeszłość, mająca na celu uprzykrzanie życia Żydom na wiele sposobów. Istniała też świadoma zmowa, mająca na celu bojkotowanie ich pod względem ekonomicznym i społecznym. Ale nie było też wątpliwości, że niektórzy z żydowskich przywódców wyolbrzymiali to zło. W prasie żydowskiej i polskiej, a także wśród polityków wszystkich barw byli też wrogo nastawieni egoistyczni niegodziwcy, dbający jedynie o własny interes. Zarówno Żydzi, jak i nie-Żydzi wychodzili z założenia, że nie może być mowy o pojednaniu.