William John Rose

(1885–1968)

Fot. University of British Columbia

Kanadyjski slawista i historyk. Urodził się na farmie w kanadyjskiej prowincji Manitoba, jako najstarsze z dziesięciorga dzieci. W 1912 r. ukończył studia na Oksfordzie, powrócił do Kanady oraz poślubił Emily Mary Cuthbert. Wkrótce oboje udali się do Europy w celu kontynuacji nauki.

Wybuch I wojny światowej zastał Rose’a na pograniczu polsko-cze­skim, gdzie prowadził badania nad mniejszościami narodowymi oraz był zaangażowany się w działalność YMCA (Young Men’s Christian Association – Związek Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej). Jako obywatel brytyjski został internowany w Ligotce Kameralnej, gdzie spędził większą część wojny. Przymusowy pobyt wykorzystał na naukę języka polskiego, historii regionu oraz na zgłębianie problemów narodowościowych.

W 1918 r. lokalni działacze polityczni powierzyli mu quasi-dyplo­matyczną misję przedarcia się przez linię frontu i nawiązania kontaktu z aliantami, co przyniosło Rose’owi zaangażowanie się w sprawę polską przed konferencją pokojową i w jej trakcie. Po wojnie pozostał w Polsce jako dyrektor krakowskiej YMCA, jednocześnie studiując w Warszawie i Krakowie. W 1926 r., jako pierwszy Anglosas od czterystu lat, obronił doktorat na Uniwersytecie Jagiellońskim. W kolejnym roku powrócił do Ameryki Północnej, i objął posadę w Dartmouth College. W 1935 r. został profesorem w Szkole Studiów Slawistycznych na Uniwersytecie Londyń­skim, a następnie (od 1939 r.) kierował tą jednostką. Po osiągnięciu wie­ku emerytalnego, w 1950 r., powrócił do Kanady, gdzie zaangażował się w powstanie wydziału studiów słowiańskich na Uniwersytecie Kolumbii Brytyjskiej. Do jego najważniejszy książek należą The Drama of Upper Silesia (1936), The Rise of Polish Democracy (1944). W 1975 r. ukazały się jego wspomnienia The Polish Memoirs of William John Rose.

Śląska misja

Po przyjeździe do Warszawy następnego dnia rano [22 lutego 1919] znaleźliśmy się w hotelu Bristol. […] Spacerowaliśmy około godziny albo dłużej. W pamiętniku napisałem: „Wszędzie żebracy, wszędzie Żydzi, wszędzie żołnierze. W oknach sklepowych owoce, wspaniałe jabłka, masło, mięso, nawet ser. Także wszelkiego rodzaju ubrania, ale ceny niegodziwie drogie”.

Przez ten czas mogłem robić, co mi się podobało, czyli (oczywiście) poznawać Warszawę. Było to niezwykle interesujące doświadczenie. Przez tydzień mogłem wędrować do woli, z wyjątkiem czasu, który przeznaczyłem na zapoznanie się z przykładami samopomocy w opiece społecznej […].

Miasto nie było atrakcyjne – jak mogło być po czterech latach wojny i okupacji, będących ukoronowaniem stulecia obcych rządów? […] Lata zaniedbań, choć wojna wyrządziła niewiele rzeczywistych szkód. Ale stan ulic, brak mostów, tłok w tramwajach, ogólna nędza biedaków w obliczu temperatury bliskiej zera – to wszystko było straszne. […]

To, co zobaczyłem, przekonało mnie raz na zawsze, jaką bzdurą była opinia, którą często słyszeliśmy wcześniej (i wciąż słyszeliśmy wtedy) o niezdolności Polaków jako narodu do zajmowania się ważnymi sprawami dotyczącymi wspólnego życia. Miałem szczęście poznać liderów edukacji i życia religijnego, inżynierów i pracowników socjalnych, biznesmenów i ekonomistów, a także oczywiście przedstawicieli świata literatury i sztuk pięknych. Pod sam koniec pobytu miałem zaszczyt zostać przyjęty na dłuższą rozmowę przez samego Naczelnika Państwa. […]

Wtorek, 4 marca, został ustalony jako mój ostatni dzień w Warszawie. Z osobistego punktu widzenia miał być też najlepszy. Rano zaszedłem do hotelu Bristol, aby złożyć wyrazy szacunku dla madame Paderewskiej i podziękować jej za to, że pomogła mi zobaczyć na własne oczy tak wiele pracy pomocowej w Warszawie. […]

Wizyta, którą miałem teraz zaszczyt złożyć u Józefa Piłsudskiego, i trwająca półtorej godziny rozmowa były dla mnie punktem kulminacyjnym całej mojej misji w Warszawie. Mój gospodarz odpoczywał w łóżku i tam właśnie mnie przyjął. Cała sytuacja była absolutnie nieformalna i przyjacielska. […] Byłem jednym z pierwszych Anglosasów, którzy rozmawiali z nim po przejęciu władzy, a na pewno pierwszym, który rozmawiał z nim po polsku. Jego pierwsze pytanie padło po angielsku: „Czy pan pali?”, a ostatnim słowem było również angielskie „Goodbye”, ale poza tym rozmawialiśmy swobodnie po polsku o różnych rzeczach […].

Cierpiał z powodu lekkiego przeziębienia, od czasu do czasu kaszlał. Powiedział mi, że nie ma cierpliwości do lekarzy. Uważał, że tam, gdzie jest praca do wykonania, trzeba ją wykonać i się nie oszczędzać. To była zawsze jego życiowa zasada i być może z tego powodu stał się swego rodzaju bohaterem. „Moi wielbiciele przedstawiają mnie w fałszywym świetle – powiedział. – W gruncie rzeczy jestem w pewnym sensie barbarzyńcą”. […]

Piłsudski niewiele interesował się tym, co działo się w Paryżu, ale chętnie mówił o tym, co działo się w Polsce. Było jasne, że nie ma wątpliwości co do wygranej: „Koniec jest pewny. Może mnie pan nazwać optymistą z natury, ale gdy analizuję sytuację, jestem raczej pesymistą. Możemy wierzyć w swoje cele, ale ze środkami do ich osiągnięcia jest trudniej. Zło leży w ludzkiej naturze i musimy sobie z tym radzić. Dla Polski szkolenie wojskowe jest niezbędne. Nasz naród był w niewoli, nie nauczył się samodyscypliny, bycia panem samego siebie. Nauczyć się tego to pierwsza rzecz. Czas pokaże, czy możemy być panami innych”.

źródło: Lobbyści. Zachodni rzecznicy polskiej niepodległości, t.1-2, pod redakcją Andrzeja Turkowskiego, Warszawa 2021.