Paryż, 5 stycznia 1919
Od wielu dni jesteśmy zalewani potokiem delegacji Polaków. Przyjeżdżają, w coraz większych grupach, nie tylko z Krakowa i Chicago, czyli miejsc, gdzie Polaków jest bez liku, ale właściwie ze wszystkich zakątków świata. Każda z tych delegacji twierdzi, że jest tą jedyną właściwą – należycie uprawnioną do reprezentowania Polonia Restituta.
Polski Komitet Narodowy – mający siedzibę w pałacu jednego z wielkich magnatów, od dawna na wygnaniu, choć niecierpiącego biedy – został formalnie uznany przez rząd Francji; niestety, Piłsudski trzyma władzę w Warszawie i wielu innych okręgach. Wydaje się, że nie jest on w najlepszych stosunkach z Komitetem Narodowym. Właściwie powinienem powiedzieć, że jest on w najgorszych możliwie stosunkach z członkami Komitetu; tak naprawdę, to każdy z każdym jest w złych stosunkach. Wszyscy zdają się stosować liberum veto, które swego czasu przyniosło Polsce tyle zła. Gdy tak siedzę i słucham tej wrzawy, przypomina mi się stare niemieckie powiedzenie, które wielokrotnie słyszałem w moich czasach studenckich. Mówiło ono o tym, że gdy spotka się czterech Polaków, przedstawią oni głośno przynajmniej pięć różnych opinii. Muszę przyznać, że jest to prawdą. […]
Każda z delegacji domaga się precedencji i pierwszeństwa, a listy akredytacyjne na potwierdzenie tych roszczeń wypełniłyby po brzegi i zatopiłyby, ze względu na ciężar, statek transoceaniczny. Alianci przyjmują brawami Paderewskiego, który jest również popierany przez Komitet Narodowy; w Polsce ci wszyscy, którzy przeżyli straszne lata wojny, są właściwie zakochani w Piłsudskim. […]
Pułkownik obserwował z dystansu to sfabrykowane przedstawienie tego, czym polski Sejm był w dawnych czasach, a następnie podjął decyzję, która niestety zakładała moje zaangażowanie. „Jest to sytuacja, którą należy zająć się zdecydowanie, choć jeśli będzie to możliwe, w miękkich rękawiczkach. Należy sprawić, aby jutro rano wszyscy Polacy zjawili się u mnie w biurze. Nie będzie mnie tam; musi pan zająć moje miejsce. Oto ultimatum, które ma im pan przekazać: Polsce przyznaje się dwóch delegatów – nie więcej. Sami muszą się zdecydować, kogo wybiorą, jednakże nikt nie zostanie dopuszczony, o ile wszyscy delegaci nie zgodzą się na ten wybór. Nie będzie więcej stosowania liberum veto, które – jak twierdzą wszyscy historycy – doprowadziło ostatecznie do upadku niepodległej Polski. W przypadku braku porozumienia co do składu reprezentacji, Polska nie będzie mogła być reprezentowana w Radzie Narodów, a to byłoby naprawdę niedobrym wyjściem”.
[…] Polacy zjawili się o wyznaczonej godzinie, w liczbie trzydziestu osób, a ja, po krótkiej przemowie, poprosiłem ich do małej salki konferencyjnej na trzecim piętrze, wyznaczonej na spotkanie. Niestety, powagę obrad zepsuł mały epizod, za który całkowitą odpowiedzialność ponosi nasz niedoświadczony recepcjonista, sztywny kapitan ze służb kwatermistrzowskich. Jak mógł podać zły numer!
„Pokój 360” – powiedział krótko. Kiedy jednak tam dotarliśmy, drzwi były zamknięte. Pukałem i pukałem, a długa kolejka dalekich od harmonii Polaków czekała z rosnącą niecierpliwością. Wreszcie, w odpowiedzi na moje coraz bardziej gniewne wezwania, drzwi otworzyły się i przed nami stanął człowiek, który właśnie wyskoczył z rozmemłanego łóżka. Nikt jednak nie patrzył na łóżko. Człowiek, który otworzył nam drzwi, był odziany w ognistoczerwony nocny strój. Chciał się dowiedzieć, o co nam chodzi i dlaczego go budzimy o dziesiątej rano. […]
Po kolejnym zwróceniu się do wojskowego recepcjonisty, który nie aktualizował swych ksiąg adresowych, ostatecznie wszystko się wyprostowało. Znaleźliśmy salę konferencyjną i zaprosiłem do środka niezliczonych delegatów. Nie zamknąłem drzwi na klucz – musi być przecież możliwość ucieczki. Uznałem, że muszę mieć możliwość skorzystania z pomocy oddziału policji, jeśli będzie taka konieczność. Potem wygłosiłem krótkie przemówienie, ubierając genialny pomysł Pułkownika w moje pospolite słowa. Muszą zrobić to razem. Muszą wspólnie uzgodnić dwóch delegatów, bo inaczej… i wyszedłem.
Wróciłem po godzinie. Hałas w sali konferencyjnej był straszny. Nawet nie zapukałem. Posłuchałem przez chwilę pod drzwiami i odszedłem. Hałas nadal był ogłuszający. Gdy wróciłem pod koniec trzeciej godziny, salę zdawał się wypełniać niebiański spokój. Przez chwilę pomyślałem, że wszyscy pozabijali się nawzajem. Delikatnie otworzyłem drzwi i usłyszałem te słowa: „Osiągnęliśmy porozumienie” – wszyscy powiedzieli jednym głosem. „Pod wodzą świętego Michała i aniołów ustaliliśmy wspólnie, że naszymi delegatami będą Paderewski i Dmowski. Wszyscy Polacy będą popierać te wyjątkowe postaci; jesteśmy wdzięczni Pułkownikowi za pokazanie nam sposobu osiągnięcia porozumienia”. […]
13 maja 1919
To czarny dzień dla Polaków, dla Francji, a być może dla nas wszystkich. Z najwyższą niechęcią, to prawda, ale mimo wszystko prezydent ma zamiar ulec żądaniu Lloyda George’a dotyczącemu zorganizowania plebiscytu dla rozstrzygnięcia sporu wokół Górnego Śląska. […]
Oto argumenty wysuwane przez Lloyda George’a na rzecz głosowania: Niemcy nie podpiszą traktatu, dopóki doktryna samostanowienia nie zostanie uhonorowana na Śląsku tak jak gdzie indziej. Dodaje, że jeżeli w tej sprawie Niemcy będą dyskryminowani, wywoła to poruszenie w parlamencie i być może będzie mógł podpisać dokument jedynie z zastrzeżeniami.
Żeby ratować traktat, ale z nieukrywanym żalem i wieloma obawami, prezydent postanowił przystać na plebiscyt. Całkiem otwarcie przyznaje, że jest zmuszony do złożenia najbardziej niepożądanej ofiary, ale mówi: „Przynajmniej, House, ratujemy statut, a ten akt zdziała cuda, przyniesie błogosławieństwo pokoju, a wtedy, kiedy psychoza wojny osłabnie, nie będzie trudno rozstrzygnąć wszystkie spory, które zbijają nas dzisiaj z tropu”.
House bardzo żałuje tej decyzji. Uważa ją za najbardziej ponure ustępstwo ze wszystkich wymuszonych na prezydencie – żeby uratować traktat, a przede wszystkim statut. Zgadza się z Francuzami, że na Śląsku Niemcy znajdą wszystkie potrzebne im rudy do uzbrojenia się na nowo i poprowadzenia kolejnej agresywnej wojny.