Po przyjeździe do Warszawy następnego dnia rano [22 lutego 1919] znaleźliśmy się w hotelu Bristol. […] Spacerowaliśmy około godziny albo dłużej. W pamiętniku napisałem: „Wszędzie żebracy, wszędzie Żydzi, wszędzie żołnierze. W oknach sklepowych owoce, wspaniałe jabłka, masło, mięso, nawet ser. Także wszelkiego rodzaju ubrania, ale ceny niegodziwie drogie”.
Przez ten czas mogłem robić, co mi się podobało, czyli (oczywiście) poznawać Warszawę. Było to niezwykle interesujące doświadczenie. Przez tydzień mogłem wędrować do woli, z wyjątkiem czasu, który przeznaczyłem na zapoznanie się z przykładami samopomocy w opiece społecznej […].
Miasto nie było atrakcyjne – jak mogło być po czterech latach wojny i okupacji, będących ukoronowaniem stulecia obcych rządów? […] Lata zaniedbań, choć wojna wyrządziła niewiele rzeczywistych szkód. Ale stan ulic, brak mostów, tłok w tramwajach, ogólna nędza biedaków w obliczu temperatury bliskiej zera – to wszystko było straszne. […]
To, co zobaczyłem, przekonało mnie raz na zawsze, jaką bzdurą była opinia, którą często słyszeliśmy wcześniej (i wciąż słyszeliśmy wtedy) o niezdolności Polaków jako narodu do zajmowania się ważnymi sprawami dotyczącymi wspólnego życia. Miałem szczęście poznać liderów edukacji i życia religijnego, inżynierów i pracowników socjalnych, biznesmenów i ekonomistów, a także oczywiście przedstawicieli świata literatury i sztuk pięknych. Pod sam koniec pobytu miałem zaszczyt zostać przyjęty na dłuższą rozmowę przez samego Naczelnika Państwa. […]
Wtorek, 4 marca, został ustalony jako mój ostatni dzień w Warszawie. Z osobistego punktu widzenia miał być też najlepszy. Rano zaszedłem do hotelu Bristol, aby złożyć wyrazy szacunku dla madame Paderewskiej i podziękować jej za to, że pomogła mi zobaczyć na własne oczy tak wiele pracy pomocowej w Warszawie. […]
Wizyta, którą miałem teraz zaszczyt złożyć u Józefa Piłsudskiego, i trwająca półtorej godziny rozmowa były dla mnie punktem kulminacyjnym całej mojej misji w Warszawie. Mój gospodarz odpoczywał w łóżku i tam właśnie mnie przyjął. Cała sytuacja była absolutnie nieformalna i przyjacielska. […] Byłem jednym z pierwszych Anglosasów, którzy rozmawiali z nim po przejęciu władzy, a na pewno pierwszym, który rozmawiał z nim po polsku. Jego pierwsze pytanie padło po angielsku: „Czy pan pali?”, a ostatnim słowem było również angielskie „Goodbye”, ale poza tym rozmawialiśmy swobodnie po polsku o różnych rzeczach […].
Cierpiał z powodu lekkiego przeziębienia, od czasu do czasu kaszlał. Powiedział mi, że nie ma cierpliwości do lekarzy. Uważał, że tam, gdzie jest praca do wykonania, trzeba ją wykonać i się nie oszczędzać. To była zawsze jego życiowa zasada i być może z tego powodu stał się swego rodzaju bohaterem. „Moi wielbiciele przedstawiają mnie w fałszywym świetle – powiedział. – W gruncie rzeczy jestem w pewnym sensie barbarzyńcą”. […]
Piłsudski niewiele interesował się tym, co działo się w Paryżu, ale chętnie mówił o tym, co działo się w Polsce. Było jasne, że nie ma wątpliwości co do wygranej: „Koniec jest pewny. Może mnie pan nazwać optymistą z natury, ale gdy analizuję sytuację, jestem raczej pesymistą. Możemy wierzyć w swoje cele, ale ze środkami do ich osiągnięcia jest trudniej. Zło leży w ludzkiej naturze i musimy sobie z tym radzić. Dla Polski szkolenie wojskowe jest niezbędne. Nasz naród był w niewoli, nie nauczył się samodyscypliny, bycia panem samego siebie. Nauczyć się tego to pierwsza rzecz. Czas pokaże, czy możemy być panami innych”.